środa, 24 czerwca 2020
Dwa przypadki z polskiego życia akademickiego
Toczy się burzliwa historia spowodowana wpisami na stronie studenckiej. To dopiero początek tej sprawy i dopiero po jakimś czasie zobaczymy czy uda się dokonać wyjaśnień, ustalić prawdziwy obraz opisywanych zdarzeń a niektórych - po udowodnieniu winy ukarać.
To ważny test dla całej uczelni, a w pierwszej mierze dla nowych władz, szczególnie Rektora-Elekta, Prof. T. Szczepańskiego, którego kadencja niebawem się rozpocznie.
Ale dziś chciałbym zwrócić uwagę, że uczelnia to nie jest przysłowiowa "bezludna" wyspa a sprawy studentów wplecione w proces dydaktyczny wiążą się z innymi obszarami działania uczelni. Drugim, podstawowym obszarem działania każdej szkoły wyższej jest nauka (dla uczelni medycznych pamiętajmy jeszcze o działalności lekarskiej). Dydaktyka i nauka są ze sobą związane, a każdy pracownik naukowo-dydaktyczny (a takich jest znakomita większość) ma w swym zakresie obowiązków prowadzenie zajęć dydaktycznych i badań naukowych. Wspominałem nieraz, także w kontekście bieżących wydarzeń o szkodliwej roli czynnika biurokratycznego. Pomysły z tej sfery są coraz "ciekawsze", dosłownie zabijają idee uniwersyteckie. Nim opiszę dwa autentyczne przypadki zwrócę uwagę na Ustawę 2.0. Czegoś w niej ostatnio szukałem i dostrzegłem, że ten dokument liczy 237 stron! To przejaw próby uregulowania wszystkich możliwych aspektów życia, nieuprawnionych w mojej ocenie dążeń do ingerencji w każdy nasz ruch. Każdy z nas ma być dokładnie śledzonym, bezwolnym trybikiem w maszynerii biurokratycznej.
Przypadek nr 1.
Pewien profesor przygotowywał projekt grantu. Prace były mocno zaawansowane i przeprowadzono także analizę przyszłych wynagrodzeń dla osób realizujących grant. Aplikowano o kwotę 1 mln złotych. Pani z działu nauki wyliczyła wysokość wynagrodzeń i kierownikowi, inicjatorowi projektu wyliczyła kwotę około 1500 zł miesięcznie. Wówczas ten profesor zadzwonił do działu nauki dlaczego ta kwota jest tak niska i usłyszał, że, cytuję: "granty nie są stworzone do dorabiania do pensji". To nie żart, pracownik administracyjny w ten sposób skarcił profesora o znaczącym, wręcz wybitnym dorobku naukowym. Pokazał jego miejsce w szeregu. Pomijając niestosowność samego komentarza warto wspomnieć, że wyliczenie wysokości wynagrodzenia zostały oparte o mnożnik liczby godzin mających być poświęcanych na prowadzenie badań razy stawka godzinowa. Pani z administracji wykonała swoje zadanie zgodnie z zaleceniami. Tylko czy grant to tylko te godziny? Nie, to pochodna lat pracy naukowej, naukowiec nie "sprzedaje" godzin, on wykorzystuje swą wiedzę zdobytą przez całe życie. To się określa mianem "know-how"; przelicznik godzinowy nadaje się raczej do wyceny pracy robotnika przy taśmie produkcyjnej...
Przypadek nr 2.
Profesor, wybitny naukowiec w swej dziedzinie uzyskał grant na kilka milionów złotych. Gdy przystąpił do jego realizacji ze zdumieniem przyjął wiadomość przekazaną mu z administracji uczelni, że 30% wysokości grantu zabierze mu uczelnia. Oczywiście takie zwyczaje to nic nowego i profesor powinien mieć tego świadomość już na etapie przygotowania projektu. Ale w tym momencie był już za późno i okazało się, że po prostu badań się nie da przeprowadzić bo jest za mało pieniędzy. Profesor usiłował bezskutecznie zmniejszyć wysokość kontrybucji, ale uczelnia była nieugięta. I wtedy profesor podjął jedyną rozsądną decyzję, grant zwrócił!
Szybko uzyskał środki zagraniczne i prowadzi badanie bez udziału macierzystej uczelni.
Jak widać, do normalności w polskim życiu uniwersyteckim droga jest daleka, bardzo daleka...
Ryba psuje się od głowy...
To ważny test dla całej uczelni, a w pierwszej mierze dla nowych władz, szczególnie Rektora-Elekta, Prof. T. Szczepańskiego, którego kadencja niebawem się rozpocznie.
Ale dziś chciałbym zwrócić uwagę, że uczelnia to nie jest przysłowiowa "bezludna" wyspa a sprawy studentów wplecione w proces dydaktyczny wiążą się z innymi obszarami działania uczelni. Drugim, podstawowym obszarem działania każdej szkoły wyższej jest nauka (dla uczelni medycznych pamiętajmy jeszcze o działalności lekarskiej). Dydaktyka i nauka są ze sobą związane, a każdy pracownik naukowo-dydaktyczny (a takich jest znakomita większość) ma w swym zakresie obowiązków prowadzenie zajęć dydaktycznych i badań naukowych. Wspominałem nieraz, także w kontekście bieżących wydarzeń o szkodliwej roli czynnika biurokratycznego. Pomysły z tej sfery są coraz "ciekawsze", dosłownie zabijają idee uniwersyteckie. Nim opiszę dwa autentyczne przypadki zwrócę uwagę na Ustawę 2.0. Czegoś w niej ostatnio szukałem i dostrzegłem, że ten dokument liczy 237 stron! To przejaw próby uregulowania wszystkich możliwych aspektów życia, nieuprawnionych w mojej ocenie dążeń do ingerencji w każdy nasz ruch. Każdy z nas ma być dokładnie śledzonym, bezwolnym trybikiem w maszynerii biurokratycznej.
Przypadek nr 1.
Pewien profesor przygotowywał projekt grantu. Prace były mocno zaawansowane i przeprowadzono także analizę przyszłych wynagrodzeń dla osób realizujących grant. Aplikowano o kwotę 1 mln złotych. Pani z działu nauki wyliczyła wysokość wynagrodzeń i kierownikowi, inicjatorowi projektu wyliczyła kwotę około 1500 zł miesięcznie. Wówczas ten profesor zadzwonił do działu nauki dlaczego ta kwota jest tak niska i usłyszał, że, cytuję: "granty nie są stworzone do dorabiania do pensji". To nie żart, pracownik administracyjny w ten sposób skarcił profesora o znaczącym, wręcz wybitnym dorobku naukowym. Pokazał jego miejsce w szeregu. Pomijając niestosowność samego komentarza warto wspomnieć, że wyliczenie wysokości wynagrodzenia zostały oparte o mnożnik liczby godzin mających być poświęcanych na prowadzenie badań razy stawka godzinowa. Pani z administracji wykonała swoje zadanie zgodnie z zaleceniami. Tylko czy grant to tylko te godziny? Nie, to pochodna lat pracy naukowej, naukowiec nie "sprzedaje" godzin, on wykorzystuje swą wiedzę zdobytą przez całe życie. To się określa mianem "know-how"; przelicznik godzinowy nadaje się raczej do wyceny pracy robotnika przy taśmie produkcyjnej...
Przypadek nr 2.
Profesor, wybitny naukowiec w swej dziedzinie uzyskał grant na kilka milionów złotych. Gdy przystąpił do jego realizacji ze zdumieniem przyjął wiadomość przekazaną mu z administracji uczelni, że 30% wysokości grantu zabierze mu uczelnia. Oczywiście takie zwyczaje to nic nowego i profesor powinien mieć tego świadomość już na etapie przygotowania projektu. Ale w tym momencie był już za późno i okazało się, że po prostu badań się nie da przeprowadzić bo jest za mało pieniędzy. Profesor usiłował bezskutecznie zmniejszyć wysokość kontrybucji, ale uczelnia była nieugięta. I wtedy profesor podjął jedyną rozsądną decyzję, grant zwrócił!
Szybko uzyskał środki zagraniczne i prowadzi badanie bez udziału macierzystej uczelni.
Jak widać, do normalności w polskim życiu uniwersyteckim droga jest daleka, bardzo daleka...
Ryba psuje się od głowy...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
10 komentarze:
Co do przypadku nr 1, przekonanie, że grant nie jest "maszynką do zarabiania pieniędzy" występuje również wśród profesorów.
Przypadek nr 2 jest dla mnie trochę zastanawiający. Czy wysokość środków pośrednich nie jest czasami określana na etapie składania wniosku?
1. Ale czy temu profesorowoi, któremu zwrócono uwagę (bardzo słusznie, moim zdaniem) spadła korona z głowy? Przeżył ten afront straszny, że maluczka Pani z administracji ośmieliła się? Czy stosownie wybatożono tę Panią (żeby to chociaż Pan był, nie?)?
2. No przecież na całym świecie uczelnia pobiera część pieniędzy z grantów. To opłata za to, że grantobiorca korzysta z budynków, urządzeń, administracji, za to, że nie wykonuje obowiązków uczelnianych. to zupełnie normalny proces. I może zamiast załamywać nad tym ręce, lepiej by było zrobić porządny budżet i rozumieć zasady jego tworzenia i wykorzystania.
I jeśli ten ultrawybitny profesor nie wie, na czym polega finansowanie nauki, to chyba aż tak wybitny nie jest.
3. Proponowałbym też spuścić powietrze z tego profesorskiego nadęcia. Wie Pan, studenci czytają i trochę wstyd.
Wszechwiedząca administracja w natarciu.
W jednej z jednostek naukowych w Polsce, z której aplikowałam i uzyskałam grant, na etapie wnioskowania zaplanowałam sobie takie wynagrodzenie aby mnie nie obrażało, ale też nie było w kosmos, choć na warunki ówczesnej jednostki pewnie wysokie. Grant został przyznany, zrealizowany i rozliczony, i w postaci zarówno wynagrodzenia z umowy o pracę i jak premii wynagrodzenie zostało wypłacone. Ponadto aby nie przekroczyć kwoty maksymalnej na etapie składania zredukowałam koszty pośrednie do 20%. I dało się.
Jak czytam powyższe, to dochodzę do wniosku, że z SUM nie ma sensu składać wniosku.
W uzupełnieniu do komentarza z 25.06 godz 11;20: przypadek nr 1 dotyczy SUM, drugi grant był składany w innej, polskiej uczelni.
Wojciech Pluskiewicz
Panie Profesorze,
jak się Pan ustosunkuje do informacji jaką właśnie otrzymaliśmy, że mamy przeprowadzić na wydziałach naszej uczelni kolejne 4 i 5 dodatkowe terminy zaliczenia czy egzaminu. Czy tak bardzo boimy się studentów, że godzimy się na obniżenie wymagań, ba na fikcję, bo przecież te terminy są po to by przepchać tych, którzy się nie nadają, a nie wyegzekwować wiedzę?
Czyżby ideał sięgnął bruku.
Idziemy na dno jako uczelnia, niczym przysłowiowy Titanic.
Strach tylko pomyśleć, że dziesiątki słabych i nie przygotowanych mentalnie studentów wypłynie na rynek pracy i przyjdzie nam - o zgrozo! - kiedyś się z nimi spotkać jako pacjenci, w aptece czy u fizjoterapeuty.
Mamy taką odwagę, by dziś ich przepuścić i dać im zaliczenie i odważnie potem skorzystać z ich usług?
To ja mam taką propozycję - sprawdźmy czy pacjenci są bezpieczni, bo strach pomyśleć, co by było jakby specjalista nie wiedział, czegoś co student powinien - w końcu to są podstawy! Mam nadzieję, że uczciwie się pan pochyli nad tymi zagadnieniami nie ściągając :)
-proszę przedstawić schemat reakcji prowadzących do utworzenia guaniny
-proszę opisać budowę (histologiczną) zrębu grasicy
-proszę podać definicję pojemności minutowej serca (ale nie taką wymyśloną, "bo nie po to profesor dyktuje ją na wykładzie, żeby pisać ją własnymi słowami" :))
-proszę podać postępowanie wobec pacjenta opisanego skalą gleasona - 3
-jaką powierzchnię w jamie nosa pokrywa nabłonek węchowy?
-co robi interleukina 4?
-ograniczenia dołu skrzydłowo-podniebiennego
-do czego służą tablice Ischihary?
-czy zapis 46,XY,ins(7,8)(p12;q21q22) przedstawia aberrację niezrównoważoną? Jeśli nie, to proszę podać zapis, który by to przedstawiał
-proszę podać wzór Biazeta i opisać do czego służy
To nie są złośliwe pytania, pierwsze lepsze wziąłem, każde z innego przedmiotu. Mam nadzieję, że z czystym sumieniem podchodzi pan do pacjenta :)
Powyższy komentarz z 19:36 w punkt - dokładnie o to chodzi. Z politowaniem patrzę, jak niektórzy komentujący mówią o nauczaniu - przez całe studia uczyłem się sam, oprócz nielicznych na prawdę dobrych asystenów, większość z nich nie przekazała zbytnio wiedzy - zapewne z braku czasu, ale i często niestety braku chęci. Chciałbym tylko dodać, że po kilku latach słuchania prelekcji, później stwierdziłem, że lepiej zarwać noc nad książką niż uważać na seminariach, bo na egzaminie ilość pytań na które mógłbym odpowiedzieć na ich podstawie zawsze była na poziomie około 5%. Inaczej w przypadku tych prowadzonych przez wybitnych wykładowców- na tych szkoda byłoby zaspać. Dopóki dydaktyka i egzekwowanie wiedzy będzie na takim poziomie, trzeba liczyć się, z takim, a nie innym podejściem studentów.
PS Na większości uczelni są pisane skrypty przez katedry, u nas uświadczyć można ew. takie publikacje do ćwiczeń - ale są one już nieprzydatne na egzaminy pisemne. Większosć z wykładowców studiowała w czasach, w których 90% wiedzy opierała się na fizjologicznych oraz anatomicznych podstawach, stąd wymaganie od nas znajomości opukiwania serca na internie Tylko prosiłbym się zastanowić, jakiej objetości była ksiażka z immunologii 30 lat temu? 10 stron? A jaka teraz.
Do przedmówcy: 25 czerwca 2020 13:04
Nie wszystkie pytania są sensowne (cykl guaniny, Krebsa itp - można znaleźć w książce), ale ja mam wrażenie, że przyszli lekarze są nastawieni na to, by od razu być lekarzami, przepisywać recepty i leczyć pacjenta. Tylko dobry lekarz, kojarzy pewne fakty i ma wiedzę nieco szerszą niż ta do osłuchania pacjenta o wystawienia recepty. Co do pojemności wyrzutowej to może niekoniecznie trzeba podać ścisłą definicję, ale warto wiedzieć co to jest i jakie parametry na nią wpływają, by kojarzyć dlaczego B-blokery np. działają w nadciśnieniu czy niewydolności serca. A zapamiętanie, że tablice Ishihary służą do badania barw w postaci cyfr ukrytych w kolorowych kółkach nie jest chyba wiedzą ponad siły. W reumatologii mamy sporo leków biologicznych, trudno je stosować czy oceniać ich stosowanie, jeśli nie wie się w jakim mechanizmie działają w organizmie (leki anty-TNF - tak tutaj trzeba wiedzieć co to, podobnie jak IL-4 czy IL-10). W już wzór Bazetta (zakładam, że o to chodziło) na skorygowany QT jest chyba dość istotny w kardiologii i ocenie EKG, czy kolega lekarz mnie poprawi? Mam wrażenie, że spora część studentów zatrzymała się na etapie gimnazjum, czyli uczymy się od - do, a jak nie umiem, to Pani pogłaszcze po główce i każe przyjść jeszcze raz. Studia i praca lekarza to konieczność ciągłego i szerokiego uzupełniania wiedzy. Każdego dnia. I nie tylko ze swojej specjalności (bo potem są lekarze od lewej dłoni, ale od prawej już nie, bo to nie ich działka). Ale nie pomijam faktu, że część pytań i wiedzy jest całkowicie zbędna - raczej powinno się kojarzyć fakty i wiedzieć, gdzie w razie potrzeby coś trzeba doczytać.
Oczywiście, te pytania co wymyśliłem nie są jakieś tajemnicze. One często się powtarzają na zaliczeniach, czy egzaminach. Chciałem tylko zwrócić uwagę ile rzeczy zbędnych jest na około rzeczy ważnych. Oczywiście dobrze jest wiedzieć o co chodzi z pojemnością minutową serca, ale jak dostaje się w twarz taką odpowiedź jak podałem wyżej, że trzeba zacytować, to naprawdę po tych pierwszych dwóch latach ludzie po prostu mają gdzieś naukę, bo to nie ma po prostu sensu. Na początku trzepie się z cyklu krebsa, młody ambitny jeszcze uczy się na 5 a potem? Woli pojechać z dziewczyną na weekend i mieć 3...
Ktoś tam wyżej napisał i to samo wiem od znajomych co byli na Erasmusach. W takich Niemczech mają skrypt. Ma z 70 stron (wydaje się mało? A moze tam jest właśnie to co ważne?) I tylko z tego są pytania. Wszystko jest jasne i to jest fajne. W Zabrzu bardzo blisko do tego katedrze biofizyki, bo jest napisane wprost: to zagadnienie to te strony w tym podręczniku i wszyscy wszyskto wiedzą. Chemia też pokusiła się o swój skrypt. Co prawda jest strasznie długi, ale lepsze to niż 10 książek w bibliografii. Jedynie, nie wiedzieć czemu, histologia odeszła od swojego. Niektóre tematy można by skrócić (15 stron o zębie - xD), ale i tak chyba to wygodniejsze niż cała bibliografia
Prześlij komentarz