czwartek, 15 lutego 2018

O zabrzańskim i polskim życiu akademickim

Dziś odbyło się posiedzenie Rady Wydziału. W mojej opinii warto wspomnieć o dwóch sprawach. Odbyło się kolokwium habilitacyjne kandydata z Uniwersytetu Rzeszowskiego. Amerykanin mieszkający w Polsce od roku był pierwszą osobą aspirującą do stopnia doktora habilitowanego posługującą się tylko językiem angielskim. Powiało wielkim światem…

Mniej optymistyczne były informacje dotyczące wyników ostatniego egzaminu końcowego absolwentów stomatologii. Nasi absolwenci zajęli przedostatnie miejsce. Liderami są młodzi stomatolodzy z Białegostoku, którzy uzyskali średnio 136 punktów zostawiając daleko w tyle inne uczelnie. Kolejne miejsca zajęły uczelnie ze stolicy i Gdańska z wynikami około 130 punktów. Trzy ostatnie miejsca przypadły absolwentom z Poznania (zwykle plasującym się w czołówce), Zabrza i Lublina. Te uczelnie to punktacja rzędu 119 punktów. To spory dystans do najlepszych. Martwi szczególnie bardzo duży odsetek osób, które nie zdały. Na 70 zdających aż 25 (36%) nie zaliczyło egzaminu! Dla porównania: na 41 zdających w Białymstoku nie zdały zaledwie 3 osoby.

Wszechstronne działania naprawcze są konieczne. To temat na osobne rozważania, z pewnością przyczyny opisanego stanu rzeczy są różnorodne i wymagają wszechstronnej analizy.

20 komentarze:

Anonimowy pisze...

W poprzednim poście autora ( tym o płacach) rozpoczęła się już w zasadzie dyskusja o dydaktyce na Wydziale Zabrzańskim w kontekście informacji o słabym wyniku egzaminu końcowego dentystów. Dwa ostatnie komentarze tego dotyczyły. W moim odczuciu są merytoryczne i zasługują na rozwinięcie. Z pewnością przyczyn takiego stanu rzeczy jest więcej, ale słaba dydaktyka i nieprzygotowani do niej nauczyciele akademiccy ze świetnym samopoczuciem i bezkrytycznie wierzący w swoje wysokie umiejętności - plasuje się na pierwszym miejscu. Ciekawe ilu nauczycieli naszej uczelni zdałoby taki egzamin. Ten wątek i jego liczne aspekty należałoby rozwijać. W tym merytoryczne doskonalenie nauczycieli, umiejętności komunikacji, sprawdzania wiedzy, weryfikacji programów nauczania pod kątem nowości i innowacyjności, umiejętności prowadzenia zajęć (bardzo krytykowane przez studentów), a także osobiste zaangażowanie i uczciwość. Na pewno wieloaspektowe obowiązki nauczyciela (leczenie i praca naukowa) są w tym przeszkodą, bo muszą się na nich też koncentrować. A to są duże i ważne działki, z których przecież są oceniani. Człowiek omnibusem nie jest i wszystkiego na raz dobrze robić nie może. To jest zrozumiałe. Dlatego sprawy dydaktyki schodzą na dalszy plan. O tym już tutaj pisano. Myślę, że należy zatrudniać większą liczbę dydaktyków zwolnionych z zajmowania się badaniami naukowymi i od nich wymagać
nauczania na wysokim poziomie.

Anonimowy pisze...

Jestem studentem VI roku kierunku lekarskiego na WLZ, o dydaktyce na wydziale mogę napisać tylko jedno - całkowita prowizorka.

Kilka miesięcy temu pisałem, że gdyby była prawdziwie niezależna kontrola PKA, ten przybytek (WLzOLD w Zabrzu) musiałby być zamknięty w trybie natychmiastowym.

W kontekście katastrofalnych wyników LDEK (35% absolwentów WLZ nie zdało) widzicie Szanowni Państwo, że niewiele się pomyliłem i jedyne co ratuje ten przybytek przed zamknięciem to to, że w Polsce występuje ogromny niedobór lekarzy. Natomiast zgodnie z zapowiedziami obecnego ministra zdrowia Pana Łukasza Szumowskiego ten niedobór lekarzy za 10 lat ma być zażegnany i wtedy WLzOLD będzie pierwszy do odstrzału.

Szanowni Państwo przebudźcie się.

Anonimowy pisze...

Do autora bloga

Obecnie na Śląskim Uniwersytecie Medycznym nie prowadzi się studiów na kierunku "Stomatologia".
O ile się nie mylę autorowi chodziło o kierunek "Lekarsko-Dentystyczny", nie mniej jednak to wstyd że Profesor i wieloletni członek Rady Wydziału myli nazwy kierunków studiów.

Anonimowy pisze...

Prawda o fikcji nauki w naszym kraju (z Obywatele Nauki):

"Tym razem minister Jarosław Gowin o finansowaniu nauki, przy okazji konkursu na Zintegrowane Programy Uczelni (PO WER). Redaktorka zadała niewygodne pytanie, co planuje MNiSW na okres po roku 2020, kiedy kurek ze środkami unijnymi zostanie przykręcony. Co odpowiedział minister? Przeczytajcie. Dowiedzieliśmy się też, że nawet to mizerne 1,8 proc. PKB, które Polska miałaby przeznaczać na naukę w 2025 roku (tak, dopiero za 7 lat!), nie zostało jeszcze zaakceptowane przez Ministerstwo Finansów. Jakoś specjalnie nie jesteśmy zdziwieni, bo potwierdza to tylko, że jak każdy polski rząd od 25 lat także i ten ma wiele innych, pilniejszych wydatków niż finansowanie edukacji wyższej i nauki. Smutna krótkowzroczność. Z 1,8 proc. (i to tylko jeśli minister będzie faktycznie twardo negocjował) będziemy w Europie na pierwszym, no, może drugim miejscu w nakładach na naukę... od końca".

Anonimowy pisze...

Do studentów: proszę zastanowić się nad Waszym postępowaniem i brakiem przygotowania do egzaminów. Na całym świecie za wyniki egzaminu odpowiadają sami studenci, nikt nie 'obwinia' dydaktyków. Proszę sprawdzić jak to jest w innych krajach "zachodnich". Ciężkie studia i bardzo ciężkie egzaminy weryfikujące wiedzę. Taka jest prawda.

Anonimowy pisze...

Do Komentatora z 18 lutego godz.13:20 W innych krajach "zachodnich" nie do pomyślenia jest tak prowadzona dydaktyka jak u nas. Dlatego też nikt nie obwinia dydaktyków. Podejście do studenta, a także do wykonywanego zawodu jest w naszej uczelni w wielu przypadkach poniżej krytyki. Tych najgorszych doświadczeń studenci jeszcze tutaj nie opisali i lepiej, aby tego nie zrobili. Brak odpowiedzialności, obojętność i całkowity brak zaangażowania w dydaktykę, jest naprawdę widoczny. Wymaga to wielu mądrych posunięć głównie organizacyjnych na rzecz dydaktyki. A pieniądze? O tym się mówi i pisze. Jednak za większymi pieniędzmi musi iść w parze lepsza praca i większa odpowiedzialność. Bliski mi lekarz na moje uwagi odnośnie traktowania pacjenta odpowiedział: za mało zarabiają, żeby bawić się w grzeczności. Dla mnie to było straszne.

Anonimowy pisze...

Do komentatora z 18 lutego 2018 13:20
Pierw należy dobrze prowadzić zajęcia, zachęcać studentów do poszukiwań, a dopiero potem wymagać. Nie może być tak, że na pytanie studenta prowadzący odpowiada, że niech sobie sprawdzi w Internecie (Wydział Matematyki UWM) lub prowadzący od studentów matematyki żada uczenia się wzorów na pamięc (sic!) zamiast ich zrozumienia i wyprowadzernia. Nie może być tak, że poprawa jest trudniejsza od I terminu kolokwium, bo to co studenci napisali dobrze jest wycofywane. Zgodnie z zasadami poprawa zawsze powinna obejmować ten sam zakres materiału. Wreszcie nie może być tak, że egzamin to gra słów, stosowanie języka nietypowego (np. zstępujący postęp odcinków zamiast malejący ciąg odcinków), łapanie na rozróżnieniu między co najwyżej i co najmniej w kolejnych 10 zadaniach. Czy to sprawdza wiedzę?

Nie mówię już o osławionych punktach ujemnych, które są po prostu skandalem kompletnie abstrahującym od natury ludzkiej psychikii biologicznych właściwości mózgu. A wytłumaczenie prowadzącego, bo jeżeli 50% odpowiedzi jest dobra a 50% zła to znaczy, że student strzelał. Nie dość, że prowadzący pokazuje brak zrozumienia doświadczenia losopwego, którym egzamin niewątpliwie nie jest to jeszcze z punktu przyjmuje się wiedzę 0:1. Nie ma stanów pośrednich. Jeżeli wiesz na 80% to nie zaznaczaj odpowiedzi, bo jak zakreślisz żle to nie tylko masz 0 punktów, ale jeszcze jeden punkt zostanie odjęty z dobrych odpowiedzi. Z punktu student jest oszustem, który się nie uczy. Czy to student jest odpowiedzialny za formę egzamiu czy prowadzący?

A odnośnie zachodnich uniwersytetów. Miałam okazję uczyć na takim uniwersytecie genetyi i bioinformatyki(Niemcy) i to przede wszystkim ja byłam odpowiedzialna za prawidłowe przeprowadzenie dydaktyki, a potem mogłam wymagać od studenta. I z pewnością wymagania nie opierały na pamięciowym opanowaniu materiału. Egzaminy są trudne, ale głównie dlatego, że wymagają inwencji, stworzenia własnego projektu, samodzielnego opraciwania tematu, a nie wkucia kilku definicji.

Prawdą jest, to co ktoś już napisał. Najgorszych doświadczeń studenci jeszcze nie opisali. Piszę to jako wieloletni dydaktyk, pracowałam na trzech uczelniach w Polsce, a od 10 lat w Niemczech i UK. To co teraz dzieje się na polskich uczelniach to w wielu przypadkach można określić jako "zdziczenie obyczajów" i to pomimo tych wszystkich Krajowych Ram Kwalifikacji!

Anonimowy pisze...

Obecnie studenci i absolwenci mają wszystko: stypendia studenckie, wynagrodzenie na stażu, rezydenturę płatną przez państwo i doktorat opłacany przez podatników. I nadal nie są zadowoleni...

Anonimowy pisze...

A co ma wspólnego stypendium z poziomem dydaktyki. Jeżeli student pobiera stypendium, to już nie ma prawa wymagać dobrego prowadzenia zajęć. Rozumię, że student ma być zadowolony, bo ma stypendium, wynagrodzenie etc. Przecież to manipulacja. Dostępność "dóbr" socjalnych nie wyklucza niezadowolonia z dydaktyki i sposobu traktowania studentów przez prowadzących. Zresztą, nie każdy ma stypendium w czasie studiów. Wielu musi brać kredyty studenckie lub pracować. Płatne staże i rezydentury dotyczą tylko studentów medycyny, a tych jest mniejszość biorąc pod uwagę liczbę studiujących i bogactwo kierunków na uczelniach.

Wreszcie płatne doktoraty. Owszem, badania są pokrywane z pieniędzy podatnika. Na ogół promotor ma grant i to on z grantu finasuje doktorat, więc należałoby się zastanowić kogo podatnik "finansuje": studenta czy promotora. Przynajmniej tak jest w naukach eksperymentalnych. W naukach społecznych, gdzie nie potrzeba sprzętu i odczynników już tak różowo nie jest. Doktoranci jeżdżą na swój koszt na konferencje czy do bibliotek. Można dyskutować czy to prawidłowość czy patologia, ale w tym miejscu to chyba nie na temat.

Większość doktorantów nie ma żadnych stypendiów (1-2 osoby na 20-30 osób czyli max. 10%), a kryteria ich przyznawania na różnych uczelniach często są na tyle niejasne, że dostają krewni i znajomi królika a nie najlepsi studenci. W ramach studiów doktorant musi odpracować 90 godzin dydaktyczych rocznie, za które nie dostaje grosza. Dlatego większość doktorantów stara się "dorabiać" chociażby poprzez umowy zlecenia i umowy o dzieło, bo o ile wiem to regularnej pracy podjąć nie może.

Czy to są te świetne warunki?

Anonimowy pisze...

Gdyby ktoś nadal myślał że Zabrze to atrakcyjne miejsce dla studentów.

http://katowice.wyborcza.pl/katowice/7,35063,23044371,centrum-zabrza-wymarlo-zamykaja-nawet-mcdonald-sa-komentarz.html#Z_BoxLokKatImg

Anonimowy pisze...

Proszę sprawdzić jak jest w innych krajach (poza dawnym blokiem wschodnim), za doctorate study płaci się z własnej kieszeni. Po drugie: doktoranci dostają środki tzw.statutowe z naszych podatków na swoje badania dla tzw. młodych naukowców, nie dla promotora...

Anonimowy pisze...

Poszę nie wprowadzać w błąd czytelników. Nigdzie za doktoraty nie płaci się z własnej kieszeni. Tam, gdzie studia są płatne jest rozbudowany system grantowy zarówno grantów państwowych jak i publicznych!

A co się tyczy środków statutowych na doktoraty to zawsze trafiają one do Katedry, dysponuje nimi promotor a nie doktorant. To promotor podpisuje faktury i na tej podstawie jest ona realizowana. Aby katedra mogła prztyjąć doktoranta promotor/kierownik musi podpisać oświadczenie, że posiada środki na realizację doktoratu. Jeżeli takiego oświadczenia promotor nie podpisze, to Katedra doktoranta nie dostaje. W niektórych uczelniach (np. UWM, US) oświadczenie musi być dodatkowo podpisane przez kwestora, że środki faktycznie są.

Środki statutowe przydzielane są Katedrom na podstawie np. dorobku z poprzedniego roku, a nie doktorantom. Są to środki na badania dla wszystkich pracowników. Doktorant z nich może korzystać, jeżeli wykonuje pracę w ramach tematu statutowego. Zresztą żaden doktorant nie przychodzi z własnym tematem. To jednostka (Katedra/Zakład) zgłaszając zapotrzebowanie na doktoranta zgłasza temat. Tylko taki temat może być realizowany, bo tylko wówczas jest gwarancja środków. Stąd się biorą listy tematów dla doktorantów czasami publikowane na stronach wydziałowych. A więc doktorant "pracuje w temacie" Katedry/promotora i przy okazji robi doktorat.

Badania dla młodych naukowców to granty z NCB, które uzyskuje może 5-10% doktorantów w ramach konkursów i te środki także przychodzą do jednostki. Więc proszę nie mówić, że doktoranci dostają pieniądze na badania, bo dostają je promotorzy i Katedry, a nie doktoranci.

Odnośnie państw zachodnich. Wszędzie, aby przyjąć doktoranta należy mieć środki z grantów. Na podstawie kontraktu podpisanego z jednostką finansującą rozpisuje się konkurs w ramach projektu (narodowego/UE)podając temat i wymogi jakie musi spełnić przyszły doktorant. Przykładowo w UK jest to znajomość angielskiego FCE, co najniej B lub TOEFFEL co najmniej 5, często także należy dołączyć wykaz ocen ze studiów. Wygrywa najlepszy!

Bzdurą jest mówienie, że doktorant musi płacić. W większości państw UW aplikantów przjmuje się w ramach konkursu, a tam gdzie są płatne (admission fee) jest system stypendialny. Niezależnie od tego jednostka też musi zapewnić środki na badania. Fundacje na ogół pokrywają tylko stypendia! W UK promotor otrzymuje na doktoranta rocznie 2000 funtów do pokrycia wyjazdów, wydatków administracjnych. Doktoranci mogą aplikować o środki do różnych fundacji. W dorobku doktorantów wielokrotnie można zobaczyć wiele małych grantów, które otrzymali z różnych fundacji na rzecz doktoratu. Są to granty na konferencje (rzędu 2000-3000 EU), wizyty studyjne i ktrótkie staże (do 10 000 EU). Ponadto doktoranci razem z promotorami mogą występować o projekty Marie Curie, ale te charakteryzują się niskim współczynnikiem sukcesu. Zresztą w Polsce też są dostępne.

W Polsce, w przeciwieństwie do państw zachodnich faktycznie nie ma systemu grantowego, fundacji i stypendiów dla doktorantów. Ludzie Ci są całkowicie uzależnieni od "promotorów" i kierowników katedr. Stąd też selekcja wcale nie jest w kierunku najlepszych.

Manipulacją jest więc mówienie, że za doktorant płaci się wszędzie poza blokiem wschodnim. Problemem państw zachodnich jest zbyt duża "produkcja" doktoratów, bo promotorzy w ramach środków grantowych chętnie korzystają z tej opcji. Mają w ten sposób w miarę tanią siłę roboczą. Niestety dla większości tych ludzi nie ma pracy po doktoracie i funkcjonują oni od jednej umowy do drugiej, od grantu do grantu.

Anonimowy pisze...

Do czego to doszło, teraz studenci wymagają aby gwarantować im zdanie egzaminów nawet jak nie są przygotowani...

Anonimowy pisze...

Na jakiej podstawie takie głupoty wypisuje anonimowy z 20:55?

Student VI roku WLZ

Anonimowy pisze...

Pytanie: skoro absolwenci domagają się wosokiej noty punktowej za LEP lub LDEP, dlaczego nie domagają się również "doskonałych wyników" za egzaminy na studiach ? zastanówcie się sami.

Anonimowy pisze...

O co w ogóle chodzi z tymi wynikami z egzaminów państwowych po studiach ??? Przecież wszędzie bez względu na kraj jest tak samo, wyniki egzaminów zależą od samodzielnego przygotowania studentów ! To norma na całym świecie

Anonimowy pisze...

Do anonimowego z 19:35

Normą na całym świecie jest to że nauczyciele akademiccy przekazują wiedzę, ukierunkowują, dają wskazówki. To wszystko później jest sprawdzane na egzaminach państwowych.

LEK jest najbardziej wiarygodnym wskaźnikiem rzetelności dydaktyki na uczelniach medycznych w Polsce.

Nie ma się co dziwić proszę Państwa, że studenci mają pretensje do nauczycieli akademickich za to, że Ci nie przygotowują ich odpowiednio do zdania egzaminu państwowego.
Co jak co, ale właśnie za przygotowanie do zawodu i zdanie egzaminu umożliwiającego zdobycie prawa wykonywania zawodu nauczyciele akademiccy dostają co miesiąc pensję.

I napiszę więcej na uczelniach studiują już roczniki które nie zaznały dnia życia w ustroju komunistycznym, znają swoje prawa i wiedzą jakie wymagania mogą postawić nauczycielom akademickim.

Nauczyciele akademiccy powinni sprostać tym wymaganiom, a nie obrażać się na studentów, że Ci zaczęli coś od nich wymagać.

Student SUM VI rok WLZ

Anonimowy pisze...

"To wszystko później jest sprawdzane na egzaminach państwowych". Gdzie??? w jakim kraju funkcjonuje odpowiednik LEP-u ???

"pretensje do nauczycieli akademickich za to, że Ci nie przygotowują ich odpowiednio do zdania egzaminu państwowego". To głównym celem studiowania medycyny jest zdanie egzaminu LEP ???

Anonimowy pisze...

Dlaczego więc studenci nie wymagają od dydaktyków na studiach wielokrotnych kolokwiów, testów oraz trudnych egzaminów sprawdzających wszechstronną wiedzę studenta, a tylko wymagają zdania dobrze LEP-u ?

Anonimowy pisze...

LEP-u nie ma od września 2012 roku, ja się tylko pytam, gdzie Wy byliście przez ostatnie ponad siedem lat, że nadal nie wiecie że obecnie absolwenci kierunku lekarskiego zdają Lekarski Egzamin Końcowy(LEK) a nie żaden LEP.

Nieznajomość takich podstaw dyskredytuje wielu dydaktyków na zajęciach. To jest kompromitacja. Po 7 latach funkcjonowania ustawy Państwo nadal nie wiedzą jak nazywa się egzamin.

Student VI roku WLZ