sobota, 28 czerwca 2008

W czasie posiedzenia Rady Wydziału w Zabrzu 26 czerwca miała miejsce dyskusja dotycząca kwestii odpłatności za doktoraty. Dyskusja ta pokazała jak dziwne są zasady rządzące polską nauką. Ale po kolei.

Dawniej, przed laty przewody doktorskie nie były obciążane opłatami. Zatem koszt doktoratu pokrywały uczelnie. Nie wiem czy otrzymywały one na ten cel specjalne środki. Jednak nawet gdyby uniwersytety i inne uczelnie wyższe musiały uwzględniać w swych budżetach kwoty na doktoraty to i tak z cała procedura przynosiła uczeniom korzyść. Liczba doktoratów jest uwzględniana w ocenie uczelni przez ministerstwo, a poza tym część doktoratów (większość?) jest później publikowana co także przekłada się na konkretne korzyści finansowe w postaci dotacji budżetowej. Jest także aspekt pozafinansowy; misja szkół wyższych obejmuje także postęp naukowy i nie wszystko można wprost przeliczyć na pieniądze.

Później, chyba w latach dziewięćdziesiątych ktoś wpadł na pomysł by koszt prowadzenia przewodów doktorskich przerzucić na doktorantów (osób pracujących w uczelniach to nie dotyczyło). Kwoty pobierane przez uczelnie różniły się znacznie, ostatnio zbliżały się w niektórych uczelniach do 10.000 zł.

Od lat słychać było protesty w tej sprawie, ale dopiero Minister Barbara Kudrycka zakazała pobierać opłaty, jako niezgodne z prawem (notabene, ciekawe czy znajdą się tacy doktoranci, którzy będą domagać się nieprawnie pobranej opłaty?).

W ten sposób wróciliśmy do stanu sprzed lat, a uczelnie stanęły przed koniecznością wypracowania nowych rozwiązań. Istnieje tu kilka możliwości: pokrywać te koszty z własnych środków, zrezygnować z doktorantów spoza uczelni albo spróbować opłaty przerzucić na inne podmioty. Ostatnią drogę wybrały władze SUM; skoro opłaty nie może wnosić doktorant niech to uczyni jego pracodawca. W końcu to na instytucję zatrudniającą osobę po doktoracie spływa część splendoru. Gorzej gdy doktorant sam jest sam prowadzi działalność np. NZOZ i wtedy płaci sam za siebie.

Czy taka droga jest drogą prawidłową, czy na tym polega misja uczelni? Zrozumiałe są motywy ekonomiczne, ale powyżej wykazałem, że uczelnie korzystają z pracy swych doktorantów. Przykładowo, do dziś pod moim promotorstwem 13 osób uzyskało stopień doktora nauk medycznych. Wszyscy doktoranci (poza jednym ze Studium Doktoranckiego) nie byli pracownikami uczelni i płacili „haracz”. Jaka była korzyść dla uczelni: punkty w ranking ministerialnym za ukończenie przewodów doktorskich oraz 6 prac z Impact Factor, które powstały na bazie prac doktorskich (łączny IF=11,266, punkty ministerialne=116). Parę innych prac złożono w redakcjach i mam nadzieję powiększyć ten dorobek dzięki pracy mych doktorantów.

Ten przykład pokazuje, że doktorat to nie jest tylko balast dla uczelni.

Jest także druga strona medalu, skoro ministerstwo żąda postępu naukowego wyrażanego także liczbą i jakością doktoratów, czy nie powinna być na ten cel przeznaczona jakaś kwota przekazywana uczelniom w postaci dotacji budżetowej? A może ona jest tam zawarta?

0 komentarze: