sobota, 2 grudnia 2017

W odpowiedzi Czytelnikowi

Dziękuję za wnikliwy i celny komentarz (2.12, 11;06) Czytelnika do tekstu z 1.12. Tak, to niestety prawda, sami w znacznym stopniu jesteśmy odpowiedzialni za stan naszej uczelni. Ale obserwując inne uczelnie nie widzę jakichś zasadniczych różnic, wszędzie króluje biurokracja, brakuje młodych, ambitnych adeptów nauki, a wymiar godzinowy obciążeń dydaktycznych sięgający 300, 400 lub 500 godzin rocznie staje się raczej normą niż wyjątkiem. Konkludując, aktualny stan polskich uczelni jest wypadkową braku długofalowej, pro-rozwojowej strategii tworzonej na poziomie krajowym (tu oczywiście istotną rolę powinny odgrywać gremia akademickie np. Konferencja Rektorów Szkół Polskich) oraz bierności środowiska uniwersyteckiego. Mam niestety wrażenie, że trzy dekady zjazdu po tej pochylni pozbawiło nas, pracowników wiary, że może być lepiej. To jest najgorszy scenariusz, gdyby ta diagnoza była trafna oznaczałoby to, że nadziei na normalność nie ma. Bardzo chciałbym się mylić....

6 komentarze:

Anonimowy pisze...

Ale się Pan nie myli Panie Profesorze,to model sztandarowy PRL (a może feudalny?), który niestety jest wygodny dla wielu. Bardzo dziękuję Panu za odpowiedź oraz częściowe przyznanie do odpowiedzialności za ten stan rzeczy ludzi nauki. To siła argumentów. Nie zgadzam się jednak z określeniem "w znacznym stopniu". Otóż środowisko naukowe winne jest za ten stan w "110%, a nawet więcej" (określenie studenckie). O Konferencjach Rektorów i innych gremiach, w których zasiadają naukowcy, już tutaj czytaliśmy. Nie jest też żadnym argumentem, że na innych uczelniach jest podobnie. Uczelnie mają przecież autonomię i żadne prawo nie zabrania różnych posunięć organizacyjnych (np.ograniczenia biurokracji, dyskusji itd). Ale wszędzie taki stan rzeczy jest po prostu wygodny, więc jest powielany. Wymiar godzinowy, to po prostu mydlenie oczu wielkimi cyframi. 400 lub 500 godzin wg ustawy mają do przepracowania nauczyciele tylko na etatach lektorów i instruktorów. Pamiętajmy jednak, że jest to - 13 lub 17 godzin tygodniowo (45 minutowych, a nie zegarowych). A biorąc pod uwagę fakt, że lektorzy nie robią nauki, ani nie leczą - to jak to się ma do innych zawodów, które zgodnie z Kodeksem Pracy muszą wypracować ok.40 godzin tygodniowo, a wiemy, że często pracują o wiele więcej. O konieczności trzymania "trzech srok za ogony" pisano już tutaj, więc nie warto się powtarzać. To również wina władz zasiadających w odpowiednich gremiach mających umocowanie, aby to zmienić. Proszę wybaczyć Panie Profesorze, ale Pańska argumentacja jest słaba i dla zorientowanego nieprzekonująca. Wiem jednak, że "jak się weszło między wrony.....".
Pana jednak - w moim odczuciu - stać na postępową i niezależną myśl, dał Pan temu wyraz w przeszłości. Nie znalazło to jednak poparcia, co potwierdza, że obecne status quo jest najlepsze.

Anonimowy pisze...

Przedmówca zapomina, że zajęcia akademickie to nie zajęcia w liceum. Program jest w dużej mierze autorski i powinien się zmieniać. Do zajęć trzeba się dobrze przygotować, przygotować materiały itd. Oczywiście jeśli ktoś jest na etacie wyłącznie dydaktycznym to nie ma problemu. Niestety, etat dydaktyczny często wygląda tak, że jest w ten sposób zatrudniana osoba, która jednocześnie robi doktorat, czy ma się zaangażować w naukę. Tak nie powinno być, ale takie rozwiązanie dyktują uczelni finanse. Ze względu na finanse zapewne (dotacja per student nie rośnie za bardzo), wiele osób pracuje w nadgodzinach i wyrabia po 500-600 godzin rocznie. Jeśli kolega to przeliczy to może nie wyjdzie imponująca liczba godzin dziennie, ale naprawdę kolega uważa, że da się prowadzić zajęcia akademickie na najwyższym poziomie przez np. 6 godzin z rzędu?
Pisze kolega w innym poście o braku młodych osób - tyle, że przyczyna leży w innym miejscu. Nie chodzi o to, że ktoś młodych nie chce zatrudniać, po prostu wybitni młodzi ludzie nie chcą pracować na uczelni. W tej chwili w szpitalu miejskim dostaje się wielokrotnie wyższe wynagrodzenie. A wymogi są proste - przychodzić do pracy i pracować jako lekarz. Na uczelni za tą niższą pensję wymaga się nauki, dydaktyki i do tego leczenia pacjentów (no dobra, to ostatnie często jest łączone z etatem szpitalnym w jakiejś części). Asystent dostaje na rękę coś ok. 2 tys. - czy naprawdę kolega uważa, że przy takim wynagrodzeniu młodzi, ambitni ludzie będą walić drzwiami i oknami na uczelnię? W większości klinik obecnie sytuacja jest taka, że szefowie proszą osoby, aby zechciały prowadzić dydaktykę, czy zająć się nauką. Przy tragicznie niskich zarobkach, młodzi (ale nie tylko) myślą, aby odbębnić możliwie szybko to co muszą i udać się w miejsce gdzie mogą dorobić. Kto może to zmienić? Ja bym zapytał nie kto, lecz co. Sprawa prosta - zwiększenie finansowania. Gdyby pensje były na tyle wysokie, żeby zachęcić najlepszych do pracy na uczelni to przynajmniej byłoby z kogo wybierać. Podobnie z nauką - zwiększenie finansowania to oczywiście nie jedyny warunek poprawy jakości badań. Jednak przy obecnym poziomie, który jest farsą (ale i tak jest lepiej niż było), prowadzone badana są takie jak finansowanie. Jeśli np. doktorant dostaje na badania jakieś 16 tys. rocznie, to co w medycynie za to zrobi? Proponuję wejść na strony takich firm jak Sigma, Thermofisher itd. i zobaczyć ile co kosztuje, a potem to odnieść do finansowania nauki w Polsce.
Oczywiście zgodzę się, że samo narzekanie nic nie zmienia. Równolegle powinniśmy robić to co możemy. A próba odbiurokratyzowania uczelni z pewnością jest możliwa do przeprowadzenia niezależnie od finansów. Warto tylko pamiętać, że nie jest tak, że uczelnia w oparciu o autonomię (której de facto nie ma) może robić co zechce. Samo prawo w Polsce niestety w dużym stopniu wiąże ręce. Ale próbować trzeba.

Anonimowy pisze...

Panie Profesorze, chwaląc komentarz czytelnika, Pan znów o jakimś 'my'. Ja bym chciał, żeby Pan zadał sobie pytanie, co Pan zrobił. Może by się Pan pokusił o odpowiedź nawet? Proponuję wpis-odpowiedź na następujące pytania:

1. Czy Pan jest autorytetem i dla kogo? Na przykład mi nie odpowiada mi Pana opcja polityczna, coraz bardziej mi ona nie odpowiada. Pan ma do niej święte prawo, ale co z tymi wszystkimi, którzy chcieliby widzieć w Panu mentora? Zastanowił się Pan?
2. Jak Pan naucza?
3. Jakie prowadzi Pan badania i jakim Pan jest mentorem dla młodych badaczy?
4. Jak u Pana z etyką ogólnie i szerzej?

Gdyby tak Pan jeszcze wszystkie odpowiedzi puścił....

I wie Pan, gdyby wszyscy zaczęli widzieć belkę w swym oku, zamiast nieustannie mówić o wszystkich innych, sytuacja byłaby wręcz świetna. Proszę zacząć od siebie.

Anonimowy pisze...

Oby tylko tego odbiurokratyzowania uczelni nie zaczęto od i tak już obciążonych do maksimum referentów szczególnie w dziekanatach. Obsługa coraz bardziej roszczeniowych studentów i "młodych wykładowców - najczęściej zatrudnianych na zlecenia oraz rosnąca z roku na rok sprawozdawczość przerasta możliwości zatrudnionych tam referentów, których liczba jest niezmienna od wielu lat, przy ciągłym wzroście liczby studentów i różnorodności form kształcenia.

Anonimowy pisze...

"Rozczeniowych"? Chyba znających swojego prawa, które są non stop łamane.

Przykład?

Brak planu zajęć na 2 tygodnie przed oficjalnym rozpoczęciem zajęć, to tylko jeden z przykładów niekompetencji uczelni.

Pogarda dla studentów to ogromna bolączka Śląskiego Uniwersytetu Medycznego.

Anonimowy pisze...

Jeśli chodzi o szeregowych pracowników to nie pogarda, a raczej brak czasu by móc sprostać wymyślonej przez "górę" nikomu niepotrzebnej " papierologii ". Wszelkie sprawozdania, opisówki, ramki i tabelki wymyślane w rektoracie są ważniejsze niż bezpośrednia obsługa studenta i organizacja toku studiów.