środa, 9 listopada 2011

MY I ONI

Pojęcie „my i oni” w naszym języku i świadomości społecznej powstało i utrwaliło się w czasach panowania „najlepszego z systemów sprawiedliwości społecznej”. Od 1944 do 1989 roku pokolenia Polek i Polaków doznawały różnego rodzaju prześladowań poczynając od komunistycznego ludobójstwa, a kończąc na w miarę łagodnej, schyłkowej wersji systemu okresu lat 80-tych. Ten niechlubny okres z naszej historii zakończył się w 1989 roku lub może lepiej jest stwierdzić, że wówczas rozpoczął się proces odbudowy kraju. Cokolwiek by nie powiedzieć, trudno dzisiejszą Polskę porównać z Polską z 1989 roku co muszą przyznać nawet najbardziej zagorzali krytycy polskiej rzeczywistości. Niemniej kwestia trwania niektórych pojęć czy stereotypów w świadomości społecznej jest zdumiewająca. Np. nadal określenie „my i oni” jest stosowane w języku zwykłych ludzi. Ciągle w poczuciu zwykłego Polaka jest zakorzeniony podział na nich, czyli władzy i nas, czyli tej całej reszty. Nie traktujemy osób pełniących różne funkcje publiczne w aparacie władzy jako oczywistej części społeczeństwa, ale raczej jako ludzi innej kategorii kierujących się innymi racjami.
Jak jest możliwe by po okresie dłuższym niż czas trwania Drugiej Rzeczypospolitej nie udało zasypać się przepaści między społeczeństwem a władzą?
Wydaje mi się, że to jedna z najpoważniejszych porażek ostatnich dwóch dekad, władza jest ze społeczeństwa wyobcowana, a pojęcie „społeczeństwo obywatelskie” to ciągle tylko marzenie.
Piszę te słowa obserwując bieżące wydarzenia w naszej uczelni. Tu podział na „Nich” i „Nas” jest wyjątkowo wyraźny. Tu władza może zrobić wszystko z uczelnią i z każdym z pracowników osobno. Tu „My” boimy się władzy, a chcąc cokolwiek zrobić wbrew zamiarom i intencjom władzy musimy uciekać się do forteli. Na posiedzeniach Senatu i Rad Wydziału w Zabrzu byłem wielokroć świadkiem sytuacji, że próby przekonywani do swych racji kończyło się reprymendą, połajanką, zabraniem głosu lub lekceważeniem lub znieważeniem. Zatem mało jest chętnych do zabierania głosu.
Rektor i Dziekan mają władzę zbliżoną do absolutnej mimo pozorów demokracji.

„Oni” są górą.

Sytuacja jest podobna jak w skali całego kraju, ale tu jesteśmy świadkami, a czasem wręcz bywamy ofiarami.
Na koniec tych rozważań konkluzja; wydaje mi się, ba jestem prawie pewien, że w naszej uczelni ta epoka podziału i głębokiego pęknięcia ma się ku końcowi. Obserwując aktywność Czytelników mierzoną liczba wejść i komentarzy oraz wsłuchując się w głosy wielu pracowników nie mam wątpliwości - nadchodzi nowy, lepszy czas...

5 komentarze:

Anonimowy pisze...

Ładnie ujęte, Panie Profesorze! taka jest ponura prawda. Czytając ten tekst prawie wprowadził mnie Pan w depresję, ale na szczęście na końcu zamigało światełko w tunelu. Zgadzam się z tezą o możliwości zmiany na lepsze; warunkiem powodzenia jest wiara w siłę każdego głosu. Przy urnie nie na za plecami dziekana i rektora, razem możemy naprawdę wszystko!

Anonimowy pisze...

Odwołać zgodnie ze statutem...

Anonimowy pisze...

To nie "pozory demokracji" to czysty "zamordyzm" czyli antydemokratyczny sposób rządzenia.

Anonimowy pisze...

Myślę, że w przypadku naszej uczelni podział na My i Oni jest jak najbardziej uzasadniony.Dązy do tego sama władza poprzez swoją pychę, niedostępość i antypracownicze oraz antyludzkie rządy. Krzywda wielu ludzi, to dla nich narządzie sprawowania władzy. Jednocześnie częste rozmijanie się z obowiązującym prawem przeciw ludziom i przekonanie, że prawo ich osobiście nie dotyczy. Tak robią dyktatorzy. To było już wielokrotnie na tym blogu napiętnowane, ale przypomnienia nigdy dosyć. Tym bardziej, że oni również nie wyciągają z tego żadnych wniosków. Trwają w podłości i miernocie, tak jakby to były jedyne środki do uzdrawiania uczelni. Widzimy też jaki to odnosi skutek we wszelkich rankingach, gdzie uczelnia nasza plasuje się na "zaszczytnych" ostatnich miejscach.

Anonimowy pisze...

Smutny jest fakt, że w zasadzie wszędzie przeważa podobny model, trudność komunikowania się na akceptowalnym poziomie widać np. w Sejmie. Nie chce mi się wierzyć, że tym kraju nie ma poważnych, kompetentnych ludzi mogących należcie prowadzić sprawy państwowe. Mamy kabaret albo niekończące się historie dowodzące niekompetencji przedstawicieli władzy. A w tle jest lekceważenie obywateli, podobnie jak to jest w SUM-ie. Stawiam pytanie: może większość Polaków akceptuje taki model quasi-demokratycznego, niepoważnego państwa lub niepoważnej uczelni?!